Czasami ulegam urokowi gwiazd. Na
szczęście do swoich zauroczeń podchodzę z dystansem, a moja fascynacja
tą czy inną postacią z tak zwanych pierwszych stron gazet, których
zresztą nie czytuję, nie trwa zbyt długo. Na ogół ani talent, ani czyjaś
uroda nie są katalizatorami moich uczuć, lecz jakiś szczegół dotyczący
osobowości i życia danej osoby, o którym przypadkowo się dowiem, i który
dziwnie mocno przyciągnie moją uwagę. Na przykład wiele lat temu tak
właśnie stało się z Freddie Mercurym, którego wcześniej nie lubiłam ani
jako artysty, ani jako osoby. Dopiero jego śmierć na pewien czas
skłoniła ku niemu moje serce.
W ślad za sercem w takich razach podąża mój rozum, który stara się przeniknąć obcego, który nagle stał się bliski. Na koniec ten sam rozum każe mi po prostu pamiętać o nim przed Bogiem, ponieważ jedynie Bóg wie, kim naprawdę jest obiekt mojego zainteresowania i czego temu obiektowi potrzeba do szczęścia. Moje zauroczenie kończy się więc modlitwą o wieczne dobro dla niego. Mieszkańcy naszej zbiorowej wyobraźni, którzy są przecież ludźmi z krwi i kości, nie powinni pozostawać duchowo przez nas osamotniani [Czy w modlitwie pamiętasz o Mieszku Pierwszym?].
Nie inaczej ma się sprawa z Hugh Grantem, który kiedyś odstręczał mnie jeszcze bardziej niż Freddie, mimo że „Impromptu”
(„Improwizacja”), jeden z pierwszych filmów z jego udziałem, w którym
zagrał Fryderyka Szopena, bardzo mi się swego czasu podobał. Wtedy
jednak nie był to jeszcze ten Hugh Grant, który niebawem zamieszkał w
zbiorowej świadomości dzięki udziałowi w komedii „Cztery wesela i
pogrzeb” oraz dzięki głośnemu do dziś skandalowi, który z jego własnej
winy miał się stać wkrótce jego udziałem.
*
Współczesna polszczyzna jest zasadniczo jednorodna i niewielkie jest
jej regionalne zróżnicowanie, co zawdzięczamy - jeśli tak można
powiedzieć - ponad stuletniemu okresowi rozbiorów, a dokładnie rzecz
ujmując, stworzonemu wówczas rozbudowanemu systemowi polskiej oświaty
niezależnemu od zaborców, który był swoistą formą walki o zachowanie
polskiej świadomości narodowej, w tym o przetrwanie polskiego języka.
Polskie książki trafiały więc szeroko pod strzechy, a młodzi ludzie
pochodzący z różnych społecznych kręgów uczyli się z nich od dziecka
ujednoliconej standardowej polszczyzny, zwanej również - literacką.
Język angielski nigdy nie był poddany tak szerokiemu wymuszonemu
ujednoliceniu, w związku z czym brytyjska angielszczyzna pozostaje
bardzo zróżnicowana regionalnie, przede wszystkim pod względem wymowy,
natomiast jej szczególna („lepsza”) odmiana, znana jako Received
Pronunciation, pozostaje językiem wyższych klas, często używanym dla
zaznaczenia lepszego pochodzenia oraz/lub lepszego wykształcenia.
Od pewnego czasu oglądam filmy według klucza językowego, podobnie jak
wiele lat temu zaczęłam słuchać muzyki klasycznej według klucza
terapeutycznego, szukając w niej ukojenia dla skołatanych nerwów.
Interesują mnie wyłącznie oryginalne filmy angielskojęzyczne, których
oglądanie ma stanowić rodzaj praktyki językowej. W taki sposób -
opłotkami - trafiłam na osobę Hugh Granta z jego nieskazitelną „lepszą”
(„posh”) angielszczyzną. Dla wielu jego rodaków posługujących się
regionalnymi dialektami ten tak bardzo angielski angielski
może być denerwujący, ale dla mnie stanowi miłą dla ucha perełkę
językową, trochę oderwaną od życia - jak niektóre filmy z jego udziałem.
*
Po raz pierwszy w sposób świadomy usłyszałam Hugh Granta w filmie „About a Boy”
(„Był sobie chłopiec”), który - mimo swojej apriorycznej niechęci do
aktora - zdecydowałam się obejrzeć, gdyż podobała mi się książka, na
której został oparty. Po obejrzeniu filmu cieszyłam się, że Hugh Grant
filmu nie zepsuł, co tłumaczyłam sobie tym, że gra w nim mężczyznę tak
pustego i próżnego, jak on sam, że w rzeczy samej nie musi grać.
Doceniłam jednak jego elegancką angielszczyznę.
Jedna jaskółka wiosny jednak nie czyni. Kiedy więc polecano mi film „Love Actually”
(„To właśnie miłość”), i kiedy dowiedziałam się, że gra w nim również
Hugh Grant, odrzuciło mnie. Szczęśliwie zostałam towarzysko przymuszona
do obejrzenia filmu, bowiem „Love Actually” stał się jednym z obrazów,
do których chętnie wracam. Hugh Grant całkiem udanie gra w nim premiera
brytyjskiego rządu. A więc - udaje tę postać. A więc - jest chyba
niezłym aktorem. Natomiast po angielsku znowu mówił tak perliście, że
skłonna byłam puścić w niepamięć jego niechlubny niefilmowy incydent z
prostytutką z 1995 roku.
Dwie najsłynniejsze romantyczne komedie z udziałem tego aktora - „Four
Weddings and a Funeral” oraz „Notting Hill” - nie zachwyciły mnie w
jakiś szczególny sposób, chociaż komedia jest obecnie moim ulubionym gatunkiem
filmowym. Nie przepadam jednak za filmami science-fiction - nie
obejrzałam więc obrazu „Cloud Atlas” („Atlas chmur”) braci Wachowskich, w
którym w siedmiu króciutkich epizodach Hugh Grant wciela się w siedem
różnych postaci, z których każda jest symbolem wcielonego zła.
*
Tęsknota za perlistą wymową Hugh sprawiła natomiast, że zaczęłam
wyszukiwać w internecie inne jego wypowiedzi - przede wszystkim wywiady.
I wtedy uderzył we mnie grom z jasnego nieba: ten facet jest
inteligentny! Tym, co najbardziej mnie zauroczyło, był dysonans między
jego filmowym i medialnym wizerunkiem, a tym, co się spod niego
wyłaniało. Przesłuchałam na przykład jego publiczne postulaty prawnej
regulacji sposobu funkcjonowania brytyjskiej prasy, która pozostawała
poza dostateczną kontrolą. Nagle ten śliski pięknoduch okazał się
twardym, nawet nieco kostycznym człowiekiem, o doskonałej orientacji w sprawach, na temat których się wypowiada.
Można nie zgadzać się z jego poglądami, ale nie sposób nie zauważyć
świetnego sposobu argumentowania, wypracowanego zapewne podczas studiów w
Oxfordzie.
Jeśli idzie o życie prywatne, nie wiem, dlaczego Hugh dotychczas nie założył
rodziny, ograniczając się do bardziej lub mniej luźnych związków z
kolejnymi girl-friends, mam jednak stale w pamięci słowa
wypowiedziane kiedyś przez znajomego zakonnika, któremu w latach
osiemdziesiątych ubiegłego wieku powierzono opiekę nad duszpasterstwem
środowisk twórczych w pewnym dużym mieście w naszym kraju. Zwierzył mi
się wtedy: - Wiesz, uwielbiam tych moich artystów. Tam nigdy nie
wiadomo, kto z kim aktualnie sypia.
Podsumowując: kiedy moja powieść nr 2 doczeka się ekranizacji,
postaram się, żeby jakąś rolę otrzymał w niej Hugh Grant. Mógłby na
przykład zagrać francuskiego dziennikarza, skoro zna język francuski i
uwielbia Paryż. Stworzę mu szansę zagrania osoby innej narodowości,
przed czym wzbraniał się ponoć od dawna, oraz wyjścia na chwilę z
perfekcyjnej angielszczyzny. Specjalnie dla niego mogę do mojej powieści
wprowadzić wątek oparty na spotkaniu z pewnym paryskim dziennikarzem, z
którym wiele lat temu spędziłam bardzo interesującą noc - w
pomieszczeniu o powierzchni mniej więcej pół metra kwadratowego. Myślę,
że tamtą przygodę mogłabym nawet rozwinąć do wymiarów osobnego
opowiadania, albo nawet osobnego scenariusza filmowego. Ale to już jest
temat na inną okazję.
20.06.2014
.