Kolejność
porannego korzystania z węzła sanitarnego odpowiada kolejności
zakwaterowania w sali chorych. Doświadczonym uczestnikom szpitalnych
subkultur nie trzeba tego tłumaczyć. Nowicjusze natomiast zostają szybko
pouczeni przez szpitalne wygi w kwestii hierarchii pacjentów dzielących
jedną salę. Byłam nowicjuszem, więc wiem, jak jest. Całkiem niedawno -
po raz pierwszy w życiu - otrzymałam skierowanie do szpitala w celu
wykonania rozległej palety specjalistycznych badań diagnostycznych,
które wraz z towarzyszącymi zabiegami zajęły trzy tygodnie mojego życia.
KUCHNIA
Najpoważniejszym
problemem jest szpitalna kuchnia. Z podawanych posiłków mam wybierać
to, co mogę jeść - zaleca lekarz prowadzący. Tak więc dość często nie
mam co jeść. Skromne posiłki są zasadniczo zróżnicowane i smaczne, ale
przeładowane węglowodanami. Uruchamiam więc kanał prywatnych dostaw,
którymi wypełniam dużą część lodówki na moim piętrze. Ponieważ pacjenci
nie mają dostępu do oddziałowej kuchenki, jestem skazana na suchą formę
prowiantu, co skutkuje odczuwalnym znerwicowaniem żołądka, któremu
udziela się również nerwowa atmosfera towarzysząca podawaniu i
spożywaniu posiłków.
Ogólna
atmosfera na niewielkim oddziale w niewielkim szpitalu jest bardzo
sympatyczna, ale kiedy przychodzą pory posiłków, moje pierwsze
skojarzenia biegną w stronę dawnych filmów wojennych z niemieckim obozem
koncentracyjnym w roli głównej. Na moim piętrze posiłki podawane są w
przytulnej jadalni na dwanaście osób, tyle bowiem łóżek znajduje się w
czterech schludnych sypialniach. Nie sceneria więc, ale wewnętrzne
nerwowe napięcie sprowadza na mnie koncentracyjne skojarzenia, których
pewnie nie podzieliłaby większość moich współpacjentów, zaprawiona w
codziennej walce o byt.
Szybka
posiłkowa musztra, zrozumiała w wykonaniu jednej lub dwóch salowych,
które muszą szybko obsłużyć wszystkich pacjentów, również fizycznie
mniej sprawnych, leżących na dolnym piętrze, gdzie posiłki rozwozi się do pokojów, zadziwia jednak w wykonaniu samych pacjentów, którzy po
porannych zabiegach nie mają dokąd się spieszyć. Zadziwia, ale również
udziela, kiedy zwracam uwagę nowicjuszowi, który nieświadomie usiadł w
jadalni na moim miejscu, pytając go wypraszająco - pół żartem, ale pół
serio - dlaczego zajął moje miejsce, mój kawałek stolika, moje pole
walki o byt.
SYPIALNIA
Głównym
polem walki jest przede wszystkim szpitalne łóżko, do którego jest się
nie tylko przypisanym, ale czasami wręcz - przykutym. Moje stoi w
szeregu czterech jednakowych - starych, metalowych, ale wygodnych, nie
po raz pierwszy odmalowanych na biało. Mały powiatowy szpital leżący
poza granicami mojego województwa nie jest zamożny, ale oddział na
którym przebywam zapewnia solidną i - co ważne - ludzką opiekę medyczną,
lepszą niż w niejednym szpitalu wielkomiejskim.
Wspólna
sypialnia - jak wspólna cela - zbliża, łączy, integruje. Ze
współchorymi z sypialni można chodzić na posiłki i na spacery. Tutaj
toczy się większość rozmów, co wynika bardziej z sąsiedztwa łóżek, w
których lub na których spędza się większość czasu, niż ze wspólnoty
zainteresowań czy podobieństwa charakterów.
Pierwszego
dnia pobytu w szpitalu trafiam do sali nad wyraz zintegrowanej, na
której wyraźne piętno odbiły dwie szpitalne wygi, z którymi mijam się w
progu przy okazji mojego zakwaterowania, a ich wypisywania ze szpitala, a
których duch pozostaje w powietrzu na dłużej.
Ponieważ
z założenia nie szukam szczególnego zbliżenia ze współmieszkankami,
ograniczając się jedynie do kulturalnej poprawności, wyraźnie odczuwam
swoją pozycję nowicjusza i outsidera, szczególnie w świetle toczonych
przez dwie pozostające panie niekończących się rozmów o wszystkim i o
niczym, oraz w świetle męczarni, jakie sprawia mi grające non stop radio
jednej z nich.
SALON
Radio
włączone przez cały dzień - to jeden z nałogów współpacjentów, z którym
trzeba jakoś nauczyć się współżyć. Nie decyduję się na oficjalną skargę
w tej sprawie, chociaż moje prywatne prośby o ciszę spełzają na niczym,
nawet jeśli adresowane są do osób potencjalnie kulturalnych i dobrze
wychowanych. Podobnie jak uwagi kierowane do palaczy roznoszących wokół
siebie tytoniowy smród papierosów nielegalnie wypalanych na tarasie, pod
moim oknem. W mojej sali nie ma jednak palaczy - na szczęście.
Innym
nałogiem, który konsekwentnie zwalczam, ile razy przejawi się w mojej
obecności, jest histeryczne nadawanie na niedobry PiS oraz na niedobrego
Jarosława Kaczyńskiego w szczególności. W tej dziedzinie odnoszę nawet
sukcesy, pewnie na zasadzie wywołania reakcji szokowej, że ktoś w ogóle -
i to ktoś ogólnie niegłupi - może Kaczyńskiego brać w obronę. Z nudów
oglądam wraz z innymi wieczorne programy informacyjne w telewizorze
ustawionym w holu, czego w domu nie robię z powodu nieposiadania takiego
urządzenia i po raz kolejny przestaję dziwić się poglądom tych moich
współobywateli, którzy dobrowolnie dają sobie sączyć medialny jad do
głów.
To
jest trochę jak z panią, która zostaje skierowana do mojej sali na
miejsce właścicielki grającego non stop radia. Z książeczek, które czyta
domyślam się, że jest świadkiem Jehowy, ale na szczęście nie prowadzi
aktywnej działalności misyjnej. Dopiero w dniu mojego wyjścia ze
szpitala, wiedząc, że jestem praktykującą katoliczką, przyjmującą w
szpitalu Komunię i uczestniczącą w niedzielnej Eucharystii, pozwala
sobie na uwagę, że ona nie potrzebuje pośrednictwa Kościoła do
rozumienia Słowa Bożego.
Mówi,
że kiedy była katoliczką, nie rozumiała Pisma Świętego. Dopiero kiedy
zaczęła czytać pisemka i książeczki wydawane przez Świadków Jehowy,
zaczęła pojmować Biblię. Kiedy zwracam jej uwagę, że opiera się na
cudzym pośrednictwie, na nauce i publikacjach swojej grupy wyznaniowej, a
nie na własnej wiedzy, podobnie jak ja, kiedy słucham nauki mojego
Kościoła, oponuje twierdząc, że Pismo Święte rozumie sama z siebie.
Pamiętam, że wcześniej zwierzała się, że jest z wykształcenia fryzjerką,
że egzamin zawodowy zdawała kiedyś dawno w moim mieście, i że
strzyżenie i ondulację zdała na czwórkę, z czego jest bardzo dumna, ale
do egzaminu z farbiarstwa już nie podeszła, gdyż to zbyt trudna
dziedzina.
PRZEDPOKÓJ
Nie
tylko z braku czasu, gdyż jedną nogą jestem już poza szpitalem,
czekając na znajomego, który odwiezie mnie do domu, nie zadaję mojej
rozmówczyni pytania, która dziedzina wiedzy jest trudniejsza:
farbiarstwo fryzjerskie czy szeroko pojęte studia biblijne.
Wcześniej
przymykam uszy na rozmowność moich innych współmieszkanek, w czym
wydatnie pomaga mi odtwarzacz filmów oraz słuchawki na uszach, a także
świadomość, że ja mam swój blog, na którym mogę snuć swoje opowieści, a
one mają jedynie takie sytuacje, jak ta – szpitalna. Od czasu do czasu
udzielam więc im swojego ucha, dowiadując się nawet ciekawych rzeczy,
głównie o chorobach, co kiedyś może przydać się praktycznie, gdyż
imponująco szczegółowa paleta badań diagnostycznych nie wykluczyła
potencjalnego zagrożenia chorobą czającą się w moim organizmie.
Ale
dowiaduję się również, że pani śpiąca ze mną łóżko w łóżko, pół wieku
temu przez jeden rok mieszkała ze mną drzwi w drzwi, wynajmując pokój u
naszych sąsiadów. Ona miała wtedy lat dwadzieścia dwa, ja miałam lat
dziesięć, i nie pamiętamy siebie nawzajem, jako że nasze ówczesne światy
nie przystawały do siebie.
Od
właścicielki wiecznie włączonego radia, która z czasem życzliwie użycza
mi przedłużacza do mojego odtwarzacza filmów, dowiaduję się, jak należy
smażyć ryby, żeby nie gotowały się na patelni, i żeby nie oblepiały się
za bardzo ciastem, w którym się je obtacza.
Natomiast
jej szpitalna kumpela, jedna z elegantszych kobiet, jakie w życiu
spotkałam, a mam na myśli rodzaj naturalnej niewymuszonej elegancji,
kiedy nasza integracja ponad różnicami osiągnęła poziom pewnej
serdeczności, kilkakrotnie wyraziła uznanie dla profilu mojej głowy, o
którym nie miałam dotychczas wielkiego mniemania, sprawiając mi tym
radość, choćby jedynie o chwilowym charakterze, gdyż wiem, że grozi mi
chorobowy przerost nosa.
GENIUS LOCI
Tak
więc daje się zauważyć ogólną tendencję do powstrzymywania się od
eskalacji większych lub mniejszych konfliktów, czemu wydatnie sprzyja
bardzo zrównoważona postawa personelu. Wszyscy wychodzą pewnie z
założenia, że walka o zdrowie i życie jest naczelnym motywem pobytu w
szpitalu, i że wobec tej perspektywy nieistotne są spory polityczne,
religijne, światopoglądowe, czy inne. Nawet odwieczny spór pomiędzy
zwolennikami przebywania w świeżym chłodku oraz miłośnikami
zamieszkiwania w ciepłym smrodku znajduje - w mojej sali - kompromisowe
rozwiązanie.
Podczas
pobytu w szpitalu poznaję kilka osób niosących w sobie nie jedną, ale
wiele chorób, które w każdej chwili mogą stać się również moim udziałem,
gdyż taki jest charakter schorzeń autoimmunologicznych, i którym od
wielu lat w sposób heroiczny stawiają czoła i za cud uważają, że jeszcze
żyją. Szpital staje się więc dla mnie szkołą i pokory, i dzielności.
Być może nie powinnam więc pisać o krainie czarów, ale o krainie -
cudów? Ponieważ jednak moje imię kojarzy się wielu z krainą czarów, to i
ja temu skojarzeniu ulegam.
No
i jest jeszcze „Czarodziejska góra” Tomasza Manna, którą przeczytałam
wiele lat temu jako osobistą lekturę obowiązkową podczas swojego pierwszego (i
prawie jedynego) pobytu w sanatorium, i której ani treści, ani wymowy
już nie pamiętam, ale do której być może nawiążę, umieszczając
tegoroczny epizod szpitalny w swojej powieści nr 2. Bo czemuż by nie?
14.12.2014
.