Taki-a-taki tytuł

Powiedziałam mu, że gdybym kiedyś zechciała napisać dłuższy literacki tekst zainspirowany jego życiowymi przypadkami (może powieść, może opowieść, może opowiadanie, bo chyba nie kolejną opowiastkę), to nadałabym tej opowieści taki-a-taki tytuł. Pomysł poparł: - Tak, to jestem cały ja – przyznał.


*


Tak więc uzyskałam ze strony Ha [Lunch wigilijny] [Taniec i różaniec, czyli twardy metal do zgryzienia] akceptację pomysłu na tytuł powieści-opowieści o nim, ale nie wiem, czy ostatecznie główny bohater byłby zadowolony z fabuły, gdyż dotykałaby ona nie tylko jego samego, ale też jego bliskich i najbliższych, którzy siłą rzeczy staliby się współuczestnikami dość surrealistycznej akcji, jako że życie Ha o artystyczny surrealizm się ociera.


Dobrze jest nam dwojgu życzliwie śmiać się z jego życiowych przypadków, ale nie każdy musi mieć zbliżone do naszego poczucie humoru i dystansu w sposobie postrzegania rzeczywistości, szczególnie jeśli odbywa się to w oderwaniu od bardziej codziennych i bardziej przyziemnych wymagań tejże.


Więc na razie jedynie krótki szkic, żeby nie zapomnieć jak to z tym tytułem było. A działo się to w Londynie, gdzie obecnie Ha - mój bliski polski znajomy - mieszka i pracuje, ucząc egzotycznych przybyszów tamtejszego języka. Następująca opowiastka wydarzyła się jednak ćwierć wieku wcześniej, kiedy w czasach, gdy musieliśmy mieć oficjalne pozwolenia na zatrudnienie, po raz pierwszy w życiu udał się z Polski do stolicy Albionu, aby pracując tam na czarno, douczać się miejscowej mowy.


*


Pracę znalazł w restauracji, ale żeby nie być skazanym na brudną robotę ukrytą gdzieś głęboko na zapleczu, posługując się dobrą angielszczyzną pozbawioną polskiego akcentu, podał się za Duńczyka, gdyż jako taki nie potrzebowałby pozwolenia na pracę. Przedstawił się wymyślonym nazwiskiem jako Henrik Lintrup, z duńskim adresem i życiorysem. Zakupił słowniczek języka duńskiego i zaczął udaną karierę przy obsłudze bufetu sałatkowego.


Z natury bezpośredni, towarzyski i sympatyczny, trochę dziecinny i nieco nieprzytomny, szybko zaskarbił sobie życzliwość brytyjskich kolegów. Opowiadał im o swoim życiu w Danii (w której nigdy nie był), odpowiadał na ich pytania o duńskie wyrazy, a jeśli kiedyś zdarzyło się, że podał inny wymyślony wyraz niż poprzednio, wyjaśniał, że pewnie wcześniej podał wersję regionalną.


Proszącym podawał kontakt do siebie w Danii, przyjmował zaproszenia do angielskich domów i modlił się, żeby w restauracji nie pojawił się jakiś prawdziwszy od niego Duńczyk, albo żeby przed pracującymi tamże paroma Polakami nie zdradzić się nawet miną, że rozumie, o czym między sobą mówią.


Koledzy i koleżanki w pracy nie zwracali się do niego inaczej, niż: The Prince of Denmark. I to jest tytuł, jaki nadałabym powieści o Henriku Lintrup, który pewnego dnia bez żadnego wyjaśnienia po prostu nie zjawił się w pracy, a wszelki ślad po nim zniknął - zarówno w Anglii, jak i w Danii. Książę duński. Jak u Szekspira. A na razie pomysł na tytuł zapisuję na swoim blogu, w dziale powieść nr 2.



30.11.2020

 

 

.