Byłam nauczycielem, ale nie zaciągałam się

1. Od określenia przyjaciółka moja przyjaciółka woli określenie przyjaciel. Być może dlatego, że pracując na wyższej uczelni nazywana jest nauczycielem akademickim, a nie akademicką nauczycielką. Rzeczowniki męskiego rodzaju rzeczywiście niosą w sobie większą powagę i dostojeństwo. Może dlatego również ja wolę o sobie mówić jako o byłym nauczycielu, nawet jeśli nie akademickim, a nie o byłej nauczycielce, nawet jeśli licealnej, szczególnie że tą ostatnią nigdy nie byłam.

2. Siedem lat po ukończeniu studiów i podjęciu pracy bawiłam za oceanem u mojej kanadyjskiej rodziny, która wszędzie dumnie przedstawiała mnie jako teachera szkoły średniej z dalekiego kraju, co mnie deprymowało, jako że nie bardzo rozumiałam, czym tu się było chwalić, dopóki nie pojęłam, że rodzina moją pozycję społeczną mierzyła miarą kanadyjską, a nie polską. Ta ostatnia miara natomiast nie pozwoliła mi podczas pobytu na kanadyjskiej ziemi na zakup pewnej zabawnej cieniutkiej książeczki, świetnego pastiszu słynnej bajki, na którą miałam pieniądze, jako że stryj sowicie wyposażał mnie w środki finansowe na moje własne potrzeby, ale której cena po przeliczeniu na złote okazała się równa mojej ówczesnej podstawowej miesięcznej pensji nauczycielskiej. Nauczyłam się więc tamtej historyjki na pamięć, a książeczkę sprowadziłam sobie do kraju trzydzieści lat później, za trzydzieści polskich złotych.

3. Wyższe studia wybrały mnie, praca również mnie wybrała. Kierunek przyszłych studiów wyskoczył bowiem z tabelki, którą sobie opracowałam w klasie maturalnej, a która zawierała około dziesięć potencjalnych kierunków, które mogłabym studiować, poczynając od etnografii, poprzez matematykę, na medycynie kończąc, oraz punktację w skali od jednego do dziesięciu, przy pomocy której każdą z możliwości oceniałam pod względem takich kryteriów wyboru, jak moje przygotowanie do wstępnych egzaminów, stopień mojego zainteresowania studiami, stopień trudności studiów, perspektywy późniejszego zatrudnienia, i tym podobne. No i wyszło, co wyszło. Natomiast po zdobyciu przeze mnie dyplomu deficytowego kierunku, szkolnictwo skusiło mnie szybką perspektywą otrzymania dobra podobnie deficytowego, jakim było wtedy własne mieszkanie. I tak zostałam nauczycielem.

4. Umowa przyznająca prawo do mieszkania zobowiązywała mnie do przepracowania w szkolnictwie pięciu lat, jednak z rozpędu przepracowałam piętnaście, po których stwierdziłam, że było to pięć lat za dużo. Zgodziłam się wtedy z obserwacjami Piotra Wierzbickiego zawartymi w napotkanej mniej więcej w tym samym czasie książeczce jego autorstwa „Entuzjasta w szkole”, że po dziesięciu latach pracy karierę nauczycielską należy definitywnie zakończyć, aby uniknąć zawodowego wypalenia i ogłupienia. Szkoła wysysa bowiem z nauczyciela życiowe soki i wpędza w martwą rutynę. Na szczęście, tak jak kiedyś same studia mnie wybrały, a później praca, podobnie praca w szkole sama mnie porzuciła. Nieco wcześniej bowiem, na fali zapoczątkowanej przełomową ustawą Wilczka z roku 1988, radykalnie liberalizującą dotychczasową peerelowską gospodarkę, i będącą cichym przygotowaniem do transformacji ustrojowej planowanej w zaciszu partyjnych komitetów, wzięłam swoje sprawy we własne ręce.

5. Pomimo daleko idącej przychylności dyrekcji szkoły, której zależało na moim pozostaniu w pracy, co oznaczało zatrudnienie jedynie na część etatu i przymykanie oczu na częste nieobecności, nie dało się połączyć zajęć dydaktycznych w szkole z prowadzeniem dynamicznie rozwijającej się firmy. Dyrekcja chciała mnie w szkole zatrzymać, ale widziałam, że nowym rocznikom uczniów nie zależało na nauczycielu, który kosztem lekcji spędzał czas na jakichś targach, przetargach, i tym podobnych. Zerwanie z nauczycielstwem stało się więc bardzo łatwe, gdyż jedynie uczniowie mogliby zatrzymać mnie w szkole, nigdy bowiem nie byłam ani entuzjastą, ani entuzjastką szkoły jako takiej. Jedynie kontakt z uczniami, odmierzany czterdziestoma pięcioma minutami, które miałam do wyłącznej dyspozycji, nasze sam na sam, twarzą w twarz, oko w oko, ja sama naprzeciw nich, stanowił najciekawszy aspekt pracy w szkole. Każda lekcja w każdej chwili mogła stać się rundą bokserskiego meczu odmierzaną dzwonkami jak gongiem. Boksu nie lubię, ale zmaganie się z uczniami lubiłam.

6. Nie miałam żadnego planu wychowawczego, natomiast całkiem świadomie starałam się być człowiekiem dla ludzi. Zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo sfeudalizowane były relacje między uczniami i nauczycielami, starałam się na swoich lekcjach dawać uczniom oddech wolności, bez żadnych deklamacji z mojej strony na ten temat. Po prostu byłam. Uczyłam swojego przedmiotu, ale też, kiedy było to możliwe, rozmawiałam z klasą, z pozycji moich religijnych przekonań oraz solidarnościowych zaangażowań, na temat tego, co myślę o różnych sprawach, oraz na temat tego, co działo się w Polsce lat osiemdziesiątych. Po latach jedna z dawnych uczennic powiedziała, że to, co kiedyś powiedziałam na lekcji, uratowało ją przed złem, na którego progu wtedy stała. Zupełnie nie byłam świadoma jej życiowej sytuacji i zupełnie nie pamiętałam ani tamtej lekcji, ani tamtych słów. Mówiłam, co uważałam za słuszne. Rzucałam słowa na wiatr, który niósł je tam, gdzie miały trafić.

7. Przeprowadziłam kiedyś ankietę wśród swoich uczniów na temat tego, jaki aspekt życia szkolnego jest dla nich najważniejszy, co w szkole najwięcej im daje. We wszystkich klasach na pierwszym miejscu postawiono kontakt z rówieśnikami. Od siebie nawzajem uczyli się najwięcej. Nie dane mi jednak było opiekować się żadną taką klasową wspólnotą, nigdy nie przydzielono mi bowiem wychowawstwa, chociaż zdarzyło się, że jedna z klas wręcz zabiegała o to u dyrekcji. Czy odmowa wynikała z moich religijnych i politycznych przekonań, czy z podejrzenia, że nie będę za bardzo skrupulatnie prowadziła klasowej dokumentacji w formie dzienników i tym podobnych, czy z obawy, że sama nie chodząc na pochody pierwszomajowe, nie dopilnują uczestnictwa w nich mojej klasy - tego wszystkiego nie wiem. Nie, bo nie – tak odpowiedziano tamtej klasie. Wychowawstwo być może byłoby ciekawym doświadczeniem, ale z powodu jego braku nie rozpaczałam, jako że nigdy, jak sądziłam, za bardzo szkołą się nie zaciągnęłam.

8. W latach dziewięćdziesiątych zaczęto nazywać mnie businesswoman, dziwiąc się często mojej wolcie nie tyle od pracy w szkole, czy od czynnego angażowania się w życie polityczne nowego czasu, co bardziej od zaangażowań religijnych z lat osiemdziesiątych, w stronę działalności biznesowej. Ja sama, mając określać swój zasadniczy zawód, podawałam ten wpisany do dyplomu uniwersyteckiego, ale równie często, bardzo świadomie, określałam siebie mianem nauczyciela. Nie szkoleniowca w swojej dziedzinie, czym się częściowo nadal zajmowałam, ale właśnie – nauczyciela, ze wszystkimi tego określenia konsekwencjami. Nie chciałam być nauczycielem, ale widocznie nauczycielem zostałam. Czy ktoś, kto swoim słowem uratował uczniowi życie, może być kimś innym?

9. Czy szkolna przeszłość znajdzie odbicie w mojej powieści nr 2? W tej chwili nie mam żadnego pomysłu na wykorzystanie tego doświadczenia, być może poza jednym wątkiem, a właściwie wizją, która przyszła do mnie pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy dyplomem wyższej uczelni zakończyłam swój własny szkolny maraton, i miałam znowu wrócić do szkoły, do tego do szkoły, którą niewiele lat wcześniej ukończyłam, aby spłacić państwu haracz za otrzymane mieszkanie. Poczułam wtedy, że zaczyna się kolejny egzamin, który będzie sprawdzianem dorosłości. Oczami wyobraźni zobaczyłam sporą grupę osób ustawiających się piętrowo do zdjęcia na tle mojej starej nowej szkoły. Wszyscy zasadniczo stali już na swoich miejscach, jedni niżej, inni wyżej, na jakichś ławeczkach, tylko ja nie mogłam jeszcze zdecydować się, w którym miejscu chcę stanąć. Wybór miejsca był ważny, gdyż miałam poczucie, że pozycja i postawa, które teraz, na początku nowego rozdziału życia wybiorę i przyjmę, zostaną na tej fotografii uwiecznione na wieczność. Patrząc z perspektywy czasu, dokonałam wtedy dobrego wyboru. Czyżbym chcąc nie chcąc, jednak zaciągnęła się?


.